Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/99

Ta strona została przepisana.

— Śliczna historya! — zaczął po chwili, więc pana ktoś napadł na ulicy miasta i fortecy...
— Tak jest. Ktoś nieznajomy wydarł mnie moje pórtemonnais. Ciemno było, nie mogłem widzieć twarzy.
— Cha, cha, cha — na to trzeba świadków!
Westchnąłem; lecz jakiś spokój wewnętrzny utrzymywał mnie w wierze, że wszystko się dobrze zakończy.
Audytor oświadczył asesorom, że proces moim prologiem przeszedł w inną fazę, a zatem wymaga z jego strony innych przygotowań. Odłożono badanie do popołudnia.
Popołudniu idąc na sąd, zdybałem w sieni jakąś starą kobietę, z podwójnym czarnym welonem u kapelusza. Gdy wszedłem do sali, audytor powtórzył zapytanie, czyli mam świadków?...
Sierżant otworzył drzwi i zaraportował, że jakaś kobieta zgłasza się za świadka.
Poznałem tę staruszkę, którąm widział na korytarzu. Twarzy jednak jej dojrzeć nie mogłem, bo się odwróciła i welon miała spuszczony.
— Chcesz pani świadczyć — zapytał się audytor, że temu panu pieniądze wydarto przemocą?
— Tak jest — odpowiedziała śmiało, widziałam nawet, jak się bronił, bom szła o dwa kroki od niego.
— Złoczyńca więc był mu nieznany?
— Złoczyńcy tego zapewne on nie znał; inaczej byłby wyznał jego imię. Wiem nawet, że był ciekawy dowiedzieć się o tym nieznajomym złoczyńcu, i wiem że go dotąd nie zna.
Audytor zażył tabaki, spojrzał na kapitana, pokiwał głową i przystąpił do sformułowania tego wypadku.