Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/113

Ta strona została przepisana.

Przyszła teraz kolej na pana Malinę być wściekłym. Na taki zwrot nie był przygotowany. Ani nawet nie myślał o czemś podobnem. Człowiek ten niespodzianie stanął mu w drodze. Sam go wprowadził... Ale nie... to rzecz śmieszna! Gdzież podobny człowiek może mu stać w drodze. Biedny! Nędzarz! Zaledwie na strawę zarobi! Nie — to szaleństwo!...
Właśnie to nieszczęście, że szaleństwo. Taki szalony człowiek gotów naprawdę zrobić jaką awanturę. Powiedział, że z okna na bruk może wyrzucić człowieka, któryby mu stanął w drodze!... A byłby zdolny do tego, bo żyły wyprężyły się mu na rękach jak batogi!... Nie — tu nie można się gniewać, nie można się zdradzić, bo awantura gotowa! Trzeba oburzenie w sobie schować, trzeba gniew pohamować — bo z szalonym inaczej być nie może! Ktoby się był spodziewał, że w tym bladym, nędznym, biednym człowieku tyle złości, tyle energii!... Biedny człowiek! Trzeba z nim mieć litość... nie trzeba go drażnić! Sama rzecz ułoży się... biedny nie wie co go czeka!
Tak myślał sobie pan Malina, odsuwając powoli swój fotel od szalonego człowieka i pilnie bacząc na jego poruszenia. Szczęście, że okna podwójne były zamknięte.
— Widzę, żem pana przestraszył — ozwał się niepewnym trochę głosem pan Malina — ale między nami zaszło nieporozumienie. Ozyasz Fiszbein