Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/115

Ta strona została przepisana.

— Ponieważ tego niebezpieczeństwa nie ma, abym miał kogoś przez okno wyrzucać, to wracam do rozpoczętej mojej rozmowy i proszę pana w tym celu o radę i jeżeli potrzeba będzie, o pośrednictwo.
— Moja rada... hm, hm, moja rada — ciągnął powoli pan Malina, mierząc przestrzeń dzielącą go od szalonego człowieka — moja rada nie wiem czy panu do smaku przypadnie. Ale przedewszystkiem proszę o zimną krew!
— Jestem zupełnie spokojny!
Pan Malina spojrzał z pod oka.
— Moja rada... hm, hm, moja rada... dalibóg nie wiem... ale cóż panna Aniela?
— Nie mogę, a nawet nie powinienem dawać tutaj bliższych wyjaśnień... ale zdaje mi się, że z tej strony nie byłoby może żadnego niebezpieczeństwa.
— Zdaje się, że jest już coś więcej, jeżeli pan nie chcesz lub nie możesz wyjaśniać...
Twarz młodego człowieka zarumieniła się.
— Uchowaj Boże, abym miał powód do pewnej pozytywnej nadziei ze strony panny Anieli. W rzeczach uczucia mogą zachodzić pewne złudzenia... których, osobliwie przed innymi, za prawdę podawać nie można. W takim razie byłoby to nieuzasadnionem oskarżeniem niewinnej w gruncie kobiety!
Pan Malina poprawił się w krześle.
— Więc powiadasz pan, że mogą zajść pewne złudzenia...