— Nieinaczej. Mam jednak nadzieję...
— Każdy człowiek ma pewne nadzieje...
— Otóż prosiłbym pana, czybyś pan przy sposobności, jako dobry przyjaciel domu, nie zechciał wysondować rodziców, jak oni są dla mnie usposobieni.
— Hh, hm... jak oni są usposobieni...
— Dotąd uważano mnie w tym domu za człowieka mającego tam pewne zarobkowe zatrudnienie...
— Tak... zarobkowe zatrudnienie! To rzecz fatalna!
— Dla czego?
— Widzisz pan... gdy człowiek nie potrzebuje na codzienne życie zarabiać, to jakoś to zawsze inaczej wygląda!
— Jeżeli się nie ma majątku, to trzeba pracować!
— Otóż w tem sęk, jeżeli się nie ma majątku!... Bo jak sądzę i ona... nie ma złamanego szeląga! Profesor gimnazyalny... zkądby wziął!
Pan Malina spojrzał tutaj z uwagą na młodego budowniczego, jakie wrażenie sprawi na nim ten niewinny podstęp.
— I owszem — odpowiedział tenże — będziemy oboje pracowali, a to dodaje mi odwagi!
Pan Malina się skrzywił.
— W położeniu pana byłoby zawsze dobrze, aby ona coś miała...
— Nie jest to dla mnie koniecznym warunkiem!
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/116
Ta strona została przepisana.