Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/118

Ta strona została przepisana.

Na tem skończyła się ta szczególna wizyta.
Gdy się drzwi za młodym człowiekiem zamknęły, przystąpił pan Malina do zwierciadła i spojrzał na siebie.
— Tfu! — zawołał — ktoby się był tego spodziewał! Przed godziną tak mi się wszystko uśmiechało! Djabli nadali tego szaleńca! Przeklęty Jakób sprowadził go. Wprawdzie robił za bezcen a nawet reszty nie wziął sobie... ale za to podkopał się do mojej komory... Ale to głupstwo! Gdzieżby tam Aniela coś podobnego zrobiła! Nędzarz! Wyrobnik! Nie ma firmy!... Ale djabeł nie spi... tfu! Ani myśleć o tem!... A gdyby Aniela rzeczywiście zagapiła się w tym bladym filarze... ależ zkąd znowu! Przecież nie taka głupia dziewczyna! Gdzież jemu do mnie!
I dumnem okiem obszedł w zwierciadle całą swoją kratkowaną figurę.
— Ale na każdy wypadek — mówił po tej niezbyt pocieszającej lustracyi do siebie — na każdy wypadek trzeba coś zrobić... ale co?... Djabeł nie spi!
I przeszedł się kilka razy po pokoju.
— Już wiem — zawołał — niech djabli wezmą! Będzie kosztować, to będzie! Trzeba kupić... karetę i konie! Gdy będzie kareta, to się nikogo nie boję! Do karety i hrabianka wzdycha, a cóż dopiero córka bakałarza? Niech piorun trzaśnie