mantylę lub nowy kapelusz zaprezentować, a w najgorszym razie usłyszeć coś lub pomówić o bliźnim swoim, z czego do syta naśmiać się można.
Właśnie na to wyjątkowe nastanie tego dnia byli już w domu profesora wszyscy przygotowani. Pani Filipowa, niegdyś jasna blondynka, miała na sobie suknię szafirową z bladym odcieniem jasnoniebieskich paseczków. Niebieski kapelusz z czarnemi wstążkami leżał na stoliku przygotowany. W takim stroju trudno się ustrzedz pewnego przyjemnego podrażnienia. Twarz pani Filipowej wypełniła się, oczy nabrały niezwykłego blasku. Nawet ruchy i gęsta były jakoś swobodniejsze, jakby u wcale młodej osoby.
Anielę ubrano w coś różowego. Były tam kratki i krateczki, a w tych krateczkach jeszcze jakieś centki i punkciki. Było to istne pismo arabskie, czy też hierioglify egipskie, z których nietylko pan Malina, ale nawet i blady budowniczy nie mógłby nic odczytać. A w takim razie odczytuje się to, czego sobie czytający sam życzy, jak to wydarza się sławnym ludziom przy rozpatrywaniu papyrosów egipskich.
Stosownie do tych kratek, centków i hieroglifów, ułożyła się także i twarzyczka Anieli. Było na niej trochę smutku, nieco uśmiechu, szczypta zadumy i kęs roztargnienia. W oczach migotało jakieś marzenie ukryte, a blade usteczka otwierały się często, jak dziobek łaknącego pisklęcia.
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/121
Ta strona została przepisana.