Najwspanialej wyglądał profesor. Na karku sterczał mu nieposzlakowanej białości kołnierzyk na sześć cali i widocznie utrudniał funkcye kręgów. Energicznie zwyciężał te trudności zacny profesor, pomagając sobie od czasu do czasu głośnem chrząkaniem. Łysina była także wzorowo zaczesana a tem samem i marzenia jego, że zostanie kiedyś profesorem filozofii na uniwersytecie, były także śmielsze i zupełnie prawdopodobne. Jednym palcem muskał ciągle po nosie, co było oznaką, że filozoficznie myśli dobrze i logicznie wiążą mu się w głowie, albo że zadowolony jest z żony i córki, jako przykładna głowa domu.
Trudno było o lepsze usposobienie dla wchodzącego gościa. Z całą powagą, w całym blasku przedstawił się teraz całej rodzinie pan Malina.
Wszyscy wyciągnęli naraz ręce do szczęśliwego człowieka.
— Zacnemu gospodarzowi, jeżeli nie przychodzi z podwyższeniem czynszu, serdeczne dzień dobry! — ozwał się najprzód przywódzca rodziny.
— Zacnemu i kochanemu sąsiadowi dzień dobry! wtórowała mężowi pani Filipowa.
— Dobrodziejowi mojemu cześć i pozdrowienie! — figlarnie dodała Aniela.
Przy słowach Anieli trochę zgłupiał pan Malina.
— Zkądże pani wiesz, że jestem jej dobrodziejem? — zapytał z jakiemś niemiłem uczuciem.
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/122
Ta strona została przepisana.