Lekki rumieniec pojawił się na twarzy Anieli. Ona często w myślach swoich nazywała go dobrodziejem, wszak on zbliżył do niej pana Michała za porozumieniem się z ojcem. Tak sobie tłómaczyła wszystkie ciemne sentencye ojca „o duchu“ i „materyi“. A dzisiaj widziała, że pan Michał szedł do pana Maliny, odgadła po co, a uroczysta mina zacnego gospodarza domu zbyt wyraźnym była dla niej cyferblatem. Czytała na nim, że coś ważnego się święci. Ale wygadała się za prędko z swoją czcią dla swego dobrodzieja. Ztąd ten rumieniec i to chwilowe zakłopotanie się. Dopomogła jednak przytomność.
— Przecież się pan nie wyprzesz tak szlachetnego tytułu — odpowiedziała — przecież uszczęśliwiłeś mnie pan tak pięknemi kwiatami!
I wskazała ręką na wazoniki stojące na oknie.
Pan Malina uśmiechnął się. Złowroga chmura jakiegoś podejrzenia minęła.
— Już to prawda — ozwała się pani Filipowa — że te wazoniki są dla niej istnem szczęściem. Powiadam panu, po całych dniach siedzi przy oknie i w nie się wpatruje. A co sobie przy tem marzy, to tylko jeden Pan Bóg może wiedzieć.
Przy tych słowach rzuciła spojrzenie pełne znaczenia na pana Malinę.
Pan Malina miał właśnie w tej chwili minę kwaśną. To ustawiczne siedzenie przy oknie, niby przy kwiatach, i to marzenie o czemś, o czem
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/123
Ta strona została przepisana.