Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/126

Ta strona została przepisana.

Filipowej. Zarumieniła się jak wisznia i posunęła chustką po czole, bo czuła tam pot kroplisty.
— Czy słyszysz Anielo? — zapytała milczącej córki.
— Rozumie się — dodał pan Malina — należy do tego i maść koni, bo kareta bez koni być nie może!
Aniela rozśmiała się.
— A ja zawsze marzę o karecie bez koni — odpowiedziała żartobliwie.
— O karecie bez koni? — powtórzył pan Malina.
— Tak jest... marzę o tem, czy kiedy wynajdą ludzie taki przyrząd, aby biednych koni nie trudzić. Nieraz serce mi pęka, gdy widzę jak biedne zwierzęta męczą dla naszej częstokroć źle zrozumianej wygody! Nasze miasto tak małe!
Pan Malina z zadziwieniem spojrzał na panią Filipową, do której miał największe zaufanie.
— Jak widzę — rzekła pani Filipowa — Aniela od niejakiego czasu lubi się bardzo z panem sprzeczać! Co to znaczy? Przecież matka powinna o tem wiedzieć!
Profesor, który dotychczas zdawał się być nieprzytomny i po swoich naukowych regionach gdzieś bujał, ocknął się teraz. Coś go w samo serce ukłuło.
— Bynajmniej nie widzę — zawołał — aby Aniela sprzeczała się z panem Maliną. Co o ko-