Fajerwerk o karecie był już spalony. Wrażenie, osobliwie na pani Filipowej, a nawet po części i na Anieli, było widoczne. Teraz można było bez niebezpieczeństwa wspomnieć o biednym szaleńcu, któremu w głowie się przewróciło.
Pan Malina potarł ręką po czole. Sytuacya jego była świetna. Przy tak niezdarnym konkurencie odbijał jaskrawo.
— Chciałbym coś powiedzieć — zaczął po chwili milczenia — ale dalibóg, sam nie wiem jak zacząć!
— Niech pan początek wypuści, a zacznie od połowy! — z uśmiechem żartobliwym wtrąciła pani Filipowa.
— Jestem w niemałym kłopocie!
— Szczęście, że takie kłopoty tylko raz w życiu człowiekowi się wydarzają!
Pani Filipowa widocznie chciała dopomódz konkurentowi.
— Masz pani słuszność — westchnął konkurent — ale kłopot mój jest mocno skomplikowany! Jest w perspektywie przejażdżka napowietrzna, czy raczej upadek z wysokości drugiego piętra na kamienie!
— Cha, cha, cha! — zaśmiała się szczęśliwa matka — w ten sposób spadają wszyscy ludzie i są przytem bardzo szczęśliwi!
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/128
Ta strona została przepisana.