Pani Filipowa miała tu na myśli zapowiedzie i przywiązane do nich wyrażenie: spaść z ambony! Pan Malina nie zrozumiał tych słów.
— Dziękuję pani — odrzekł — wolałbym się zrzec wszystkiego!
— Rzecz nie taka straszna, jeżeli ją często praktykują!
— Już ja zatem nie jestem. Sądzę jednak, że to wszystko zawisło od państwa!
— Słuchamy.
— Wyobraźcie sobie państwo... ten mój budowniczy... ten biedak i nędzarz, którego wziąłem z litości do roboty... poważył się, mówię państwu, poważył się...
— Zapewne chapnął mężowi jaką książkę! — wtrąciła żywo pani Filipowa.
Profesor, który dopiero teraz się ocknął, gdy o jego książki chodziło, zerwał się z krzesła i cwałem pobiegł do swojej biblioteki. Nawoływania żony były daremne.
Podejrzenie prostego złodziejstwa rzucone na biednego człowieka sprawiło na panu Malinie dobre wrażenie.
— Czy jaka książka zginęła, tego nie wiem — odparł z zadowoleniem — ale że zakroił na kradzież innego rodzaju, o tem wiem doskonale i w tym celu tutaj przyszedłem!
— Już to z oczu nic mu dobrego nie patrzy!
— Co mu tam z oczu patrzy — ostrożnie na
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/129
Ta strona została przepisana.