Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/131

Ta strona została przepisana.

— Nie powiadam, że łotr... ale człowiek... podobny do złoczyńcy!
W tej chwili wszedł profesor z książką w ręku.
— Najzacniejszy człowiek — zawołał od proga — a wy go posądzacie o kradzież książek! Patrzyłem... żadnej nie brakuje. Przybyła nawet jedna, o czem nie wiedziałem.
I otworzył książkę.
— Piękna mi zacność! — wołała w gniewie pani profesorowa — słuchaj co mówi pan Malina. To łotr prawdziwy!
— „O budownictwie dekoracyjnem“ — czytał profesor.
— Za pozwoleniem — odparł ostrożny pan Malina — nigdy nie mówiłem, że jest łotrem!
— Kto łotrem? Co łotrem? — wołał profesor — on jest autorem! Czytajcie!... „pannie Anieli w dowód szacunku składa autor!“
Pani Filipowa machnęła ręką, a książka daleko od stóp profesora upadła na ziemię!
— Czyż nie łotr? — wołała pani Filipowa. — Czy nie chciał się wcisnąć tym sposobem do serca Anieli.
— Serca Anieli? — zapytał zdziwiony profesor.
— Tak... chciał ją uwieść, wykraść, shańbić! Czy może być coś podlejszego?
— Uwieść... wykraść?...
— Niech ci pan Malina sam powie!