— Otóż chodzi głównie panu Malinie, aby tę wolę uprzedzić...
— Tak... uprzedzić!
— Pójść do niego, zawiązać rozmowę z nim, a gdy coś mówić zacznie, to wręcz odebrać mu wszelką nadzieję!
— Tak! toby było wybornie!
— I nie rzucałoby żadnego podejrzenia na pana Malinę, że intryguje!
— Tak... o to mi głównie chodzi!
Profesor obracał palec koło palca.
— A gdzież jest Aniela? — ozwał się po niejakiern milczeniu — przecież trzeba ją o to zapytać!
— Na co! po co! — przerwała pani Filipowa — czy na to aby biedne dziewczę zmartwić? I tak dosyć mam tego sromu, że taki charłak poważył się oczy podnieść na nią! Taką sprawę trzeba w cichości ubić, bo konkurent taki jak pan Bujnicki wcale nie przynosi pannie zaszczytu. Zresztą ona już wie kogo wybierze!
Profesor westchnął.
— Czy mówiłaś już z nią? — zapytał z pewną trwogą.
— Na to czas będzie! Zresztą jestem matka i widzę. A spowiadać ją nie wypada, bo w takim razie sprawia się natręctwem wielka przykrość. Młode serce nie lubi zimnych rąk, które chcą się go dotykać!
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/135
Ta strona została przepisana.