Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/136

Ta strona została przepisana.

— Sądziłbym jednak...
— Mój drogi mężu, tylko nie nie sądź, nic nie myśl i nic nie rozbieraj, bo pewnie jakie nieszczęście wypadnie z tego dla naszej Anieli. A wiesz, że to jedynaczka nasza. Czyż mielibyśmy serce stawać w poprzek jej szczęściu, połamać i zniszczyć jej marzenia, wydrzeć jej te sny złote, do jakich kobieta ma prawo, a co gorsza przyprawić ją przez to o jaką chorobę i potem rzewnie płakać nad trumną?...
I duże jak groch łzy zaczęły kapać z oczu pani Filipowej. Zerwał się zacny profesor.
— Przebóg, coś powiedziała — zawołał z energią — czy mielibyśmy naszemu dziecku szczęście wydzierać... czy mielibyśmy ją martwić i w końcu zabijać?...
I głos biednego ojca zadrżał tak dziwnem brzmieniem, że aż panu Malinie zrobiło się smutno.
— Ja przecież nie napieram — ozwał się — jest czas.
— Daj pan pokój — przerwała pani Filipowa, ocierając łzy z zarumienionych policzków — już ja wiem co robię. Że Aniela będzie szczęśliwa, o tem nie wątpię. Ale trzeba przed nią zamieść ścieżkę do szczęścia. Wszystko trzeba usunąć, wszystkie kolce odgarnąć!... Zaraz dzisiaj pójdziesz mężu do pana Bujnickiego i zręcznie powiesz mu, aby żadnej sobie nadziei i żadnych kroków nie