się jej na szyję, rzuci się do nóg jeżeli tego będzie potrzeba — nie będzie jeść ani spać — martwić się będzie — zblednie i zeszczupleje... a potem przecież postawi na swojem!
Takie myśli rodziły się w tej chwili w rozgorączkowanej głowie Anieli. Wyobraźnia podawała jej najrozmaitsze obrazy. Jedne były piękne, rozkoszne; drugie smutne i łzawe. W końcu wmówiła w siebie że jest bardzo nieszczęśliwą, że świat i ludzie prześladują ją, że wszystkie jej marzenia rozbijają się o zimną rzeczywistość i że z tego powodu najlepiej zrobi, jeżeli pójdzie — do klasztoru.
Gdy na klasztorze stanęła, zrobiło się jej bardzo smutno. Łzy mimowoli cisnęły się do oczu. Trzeba nawet było chusteczkę batystową, przeznaczoną do kościoła, wyjąć z kieszonki i nią oczy otrzeć!...
W tej chwili do pokoju wszedł profesor.
Profesor miał kapelusz w ręku i laskę z gałką kościaną. Na twarzy jego malowało się wielkie rozrzewnienie, które jednak z całą powagą ukrywał.
Widząc jedynaczkę swoją płaczącą, przystanął nagle jak człowiek, któremu coś niespodziewanie w drogę wejdzie. Z wielkim wysiłkiem zatrzymał potrzebną i stosowną do swego stanu powagę.
— Dziecię moje — zawołał mięknącym coraz więcej głosem — cóż znaczą te łzy?
Aniela zaczęła teraz w głos szlochać.
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/139
Ta strona została przepisana.