Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/140

Ta strona została przepisana.

— Ach ojcze! — odrzekła wśród łkania — ja jestem bardzo nieszczęśliwą!
Profesor odłożył kapelusz i laskę postawił w kącie. Na twarzy jego zamigotał odcień radości.
— Powiadasz że jesteś nieszczęśliwa córko moja — rzekł z uroczystem namaszczeniem — racz mi więc wyjaśnić, jaka jest u ciebie definicya szczęścia?
Aniela z płaczem rzuciła mu się na szyję.
— Ojcze! — krzyknęła spazmatycznie — ja pójdę do klasztoru!
Profesor poprawił okulary, które gwałtownym ruchem Anieli straciły równowagę i na końcu nosa zawisły.
— Do klasztoru? — powtórzył z zadziwieniem — cóż cię znowu do klasztoru zapędza?
— Wszystko mnie prześladuje!
Profesor rozkraczył nogi jak człowiek, który silnego czeka zapaśnika.
— Powiedz mi dziecko, kto i co ci zagraża... a ja przeciw całemu piekłu wystąpię do walki.
I zrobił ruch ręką jedną, jakby w niej miał broń sieczną, a drugą jakby chciał strzelać.
— Powiedz mi tylko, a ja nie ulęknę się nikogo!
Bohaterska postawa zacnego profesora jeszcze więcej rozczuliła przepełnione serduszko Anieli. Rzuciła się w objęcia ojca, jakby winnych i występnych własną osobą zastawić chciała.