Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/148

Ta strona została przepisana.

często przystawał przy oknie, patrząc pilnie to na pierwsze, to na drugie piętro.
Wreszcie wszedł do drugiego pokoju, w którym na dużym krześle siedziała staruszka. Przysunął mały stołek do krzesła i usiadł na nim. Wziął rękę staruszki i położył na niej gorące czoło.
— Głowa cię boli, Michale — ozwała się staruszka — zawiele wczoraj pracowałeś!
— Praca nie szkodzi mi! — odrzekł młody budowniczy — wszak wiesz matko, że jestem do niej przyzwyczajony.
Staruszka westchnęła.
— Prawda, od lat prawie dziecięcych musiałeś na chleb zarabiać! I to nietylko dla siebie, ale i dla mnie! Nieraz prosiłam Pana Boga, abym już raz umarła. Byłoby lżej dla ciebie.
Wzdrygnął się młody człowiek.
— Nie mów tego matko! Wyrzekłaś straszne słowo w chwili, w której ja o szczęściu marzę!
— Ubodzy zawsze marzą... bo cóżby z swojem smutnem jutrem zrobili?
— A ja właśnie widzę to jutro w świetle tak różowem, tak pięknem!
— Zasłużyłeś na nie... Bóg jest dobry i sprawiedliwy.
— Dziękuję ci matko za tę pociechę! Im piękniejsze są nasze marzenia, tem większa czasem trwoga ogarnia nasze serca!