— Widziałem wprost do drugiej kamienicy z naprzeciwka! — huczał w szafie głos profesora.
Na twarz Anieli wystąpił jeszcze żywszy rumieniec.
— Cóż ojciec widział? — zapytała zwolna — ja nic a nic nie widziałam! Jak ojca kocham, nic nie widziałam!
— Nie mogłaś widzieć... ale ja widziałem!...
— Cóż ja temu winna, kochany tatulku... ja nic nie widziałam! Szyby z naprzeciwka błyszczą się...
— Co ty tam pleciesz — zawołał w szafie pan Filip — chodź tu a obaczysz!
Biedna dziewczyna chwiejnym krokiem zbliżyła się do ojca. Pan Filip wyjął głowę z szafy.
— Patrz teraz! — mówił do córki — patrz prosto między oślim grzbietem Tacyta a złoconym brzegiem Owidyusza.
— Nic nie widdzę! — szeptała zakłopotana Aniela.
— Jakto nie widzisz? — burczał profesor fizyki — przecież promienie słońca choćby tylko odbite...
— Jak ojca kocham, nic nie widzę!
— Czy jesteś czy udajesz ślepą?
— Ależ, Filipie — łagodziła małżonka — ty zawsze czemś prześladujesz biedną Anielkę. Cóż ona temu winna, że się wszystkim podoba i że
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/15
Ta strona została przepisana.