iż żyć potrzebuje... ot nie idąc daleko... pan Malina...
— Pan Malina obszedł się bardzo poczciwie ze mną — przerwał pan Michał matce, bo nie chciał o swoim pośredniku źle mówić w tej chwili.
— A znam ja, znam takich wyzyskiwaczy! — wtrącił profesor — pamiętam gdy byłem aplikantem...
— Nie uwierzysz pan dobrodziej, jak Michał po całych nocach pracuje, a ludzie firmowi, którzy się w jego piórka stroją, dają mu za to zaledwie tyle, ile na dzienną strawę potrzeba!
— Tak... to prawda... ale jakaż na to rada? Trzeba panie Michale myśleć o własnej firmie!
Pan Michał podziękował zacnemu profesorowi spojrzeniem pełnem wdzięczności. W słowach jego objawiała się wyraźnie życzliwość, która zamiarom jego widocznie sprzyjała. Słodko, bardzo słodko zamarzył sobie.
— Własna firma — mówiła staruszka — to słowo bardzo ponętne, ale dzisiaj tak trudno słowo to w ciało zamienić! Dziś przedewszystkiem potrzeba na każdem stanowisku pewnego kapitaliku, któryby bronił niezależność człowieka!
Przykry wyraz przebiegł po twarzy młodego budowniczego. Słowa matki mógłby profesor uważać za przymówkę do posagu Anieli. Wyprostował się jakby był już bogaczem.
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/156
Ta strona została przepisana.