każdy rad na nią patrzy. Przecież oko nic nie ukradnie i nic nie grzeszy!
Profesor zwrócił twarz do żony. Wyglądał on teraz bardzo tragicznie. Na resztkach siwych włosów wisiała pajęczyna w fantastycznych festonach — na łysinie zazwyczaj mocno błyszczącej osiadły grube warstwy kurzu z szafy bibliotecznej. Oczy miał zacny profesor szeroko otwarte, a na ustach drżało jakieś słowo dla małżonki nie bardzo przychylne.
— Cóż to... nie obrażając Pana Boga... czyście obie spały? Mówię do jednej, mówię do drugiej, a jedna i druga odpowiadają ni w pięć ni w dziewięć.
— Ty-bo zawsze plotkom uwierzysz! — replikowała pani Hardzina.
— Plotkom? — powtórzył profesor.
— Ciekawa jestem — dodała Aniela — jak ja mogę co w kamienicy naprzeciwko widzieć i dla czego ojciec każe mi tutaj za to w ciemny kąt szafy patrzyć!...
Profesor wyprostował się z powagą. Wyglądał w tyftykowym szlafroku jak mandaryn.
— Coście jadły dzisiaj? — zapytał z powagą.
— Cośmy jadły? Przecież ty jadłeś to samo!
— Uchowaj Boże! Ja przecież jestem przy zdrowych zmysłach, a u was widać w głowach jakieś zboczenia...
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/16
Ta strona została przepisana.