— Ba... a nauka od czego! Otóż tak... nauka. Nauki trzeba i umiejętności, a w całem społeczeństwie będzie ład i organizacja. Do materyi trzeba ducha! „Światła, więcej światła!“ wołał wielki Göthe przy ostatniem tchu życia! A ja powiadam: ducha, ducha więcej do materyi!
Oczy profesora zaiskrzyły się teraz jak dwie świeczki. Czoło jego szlachetnie pokryło się rozumnemi zmarszczkami a całą twarz okrył rumieniec młodości. Po raz pierwszy może w życiu znalazł człowieka, któremu mógłby swoje teorye wyłuszczyć należycie.
Już przekładał jedną nogę na drugą, aby z większą wygodą ciała dalszą duchową biesiadę prowadzić — gdy w kościele św. Jana nagle na południe zadzwoniono.
Twarz profesora pokrył smutek głęboki. Była to kanoniczna godzina, która wołała go do stołu rodzinnego. Zacna małżonka nalewała w tej chwili już rosół na talerze.
Ta myśl sprowadziła mu jeszcze gorszą. Przypomniał sobie w jakim właściwie celu przybył do młodego człowieka. Celu tego dotąd nietylko nie osiągnął, ale nawet nie próbował zbliżyć się do niego. Ale któż temu winien? Zaraz z początku nieprzewidziana scena chwyciła go jakoś za serce. Z staruszką trzeba było porozmawiać. Rozmowa mimowoli zeszła na ulubioną jego teoryę — a do tego pan Michał tak pojętnie słuchał tej teoryi...
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/160
Ta strona została przepisana.