Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/162

Ta strona została przepisana.
XVI.

Gdy profesor na ulicy stanął, uczuł nagie w całem ciele jakiś dreszcz niemiły. Nie była to wcale bojaźń — jak to wyraźnie do siebie powiedział — nie była obawa przed zacną małżonką, bo przecież on... jest mężczyzną, jest głową domu. Zresztą odwaga od czego — jeżeliby nawet trzeba jakąś niemiłą dysputę przebyć!
Tak sobie myślał profesor wybierając z bruku co większe kamienie, po których do sieni swojej coraz więcej się zbliżał. Zbliżenie to jednak szło bardzo powoli, jakby mu się wcale nie spieszyło. Za każdym krokiem oglądał się na prawo i na lewo, patrzył na dół i do góry. Na dole nic szczególnego nie widział, ale za to na górze w jednem oknie widział różową twarzyczkę córki, a nad nią na drugiem piętrze wydymało się z wielką ciekawością pyzate oblicze pana Maliny.
To co widział nie dawało mu wcale odwagi. Do tego jeszcze poza tem co widział, był jeszcze ktoś ukryty, kogo najbardziej się obawiał. Jakże