Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/164

Ta strona została przepisana.

— Dalibóg, konceptu nie staje! — myślał sobie zacny profesor, wchodząc na pierwszy schód — co kobietom powiedzieć. Jak mnie przycisną pytaniami, to człowiek nie będzie w końcu wiedział, co zrobił, a czego nie zrobił! Hm, hm, co tu robić! Do tego jeszcze kazałem mu przyjść po południu! To jeszcze gorzej!
Na przestanku schodów zatrzymał się. Była to ostatnia chwila. Jeżeli w tej chwili nie wpadnie mu jaka lepsza myśl do głowy, to sytuacya jego bez ratunku! Gniew, krzyk, hałas, zmartwienie — oto najbliższe skutki tej głupiej misyi tak niefortunnie odbytej!...
I w ostatniej chwili coś zaświtało w głowie profesora. Uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem...
— Tak — rzekł do siebie — to będzie najlepiej. Udam zagniewanego... o powód łatwo... i będę się fukał jak huragan. Tysiące mężów hałasują i krzyczą, gdy do domu przychodzą; szewc w oficynie co poniedziałek robi awanturę przy obiedzie, dlaczego ja choć raz w życiu nie mogę spróbować tego domowego środka? A to będzie najlepiej. Zakrzyczę, zahuczę wszystkich zaraz na wstępie, nie będą śmieć potem długi czas słówka do mnie przemówić. A potem? Potem jakoś to będzie.
Po wziąwszy taki plan kampanii domowej, przygotował się do tego należycie. Zjeżył wąsy i re-