Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/167

Ta strona została przepisana.

dzień pracuje, a gdy przyjdzie do domu, to na stole obiadu nie zastanie?
— Ależ uspokój się, mój drogi.
— Tak... mój drogi... gdy człowiek głodny, to mówią do niego: mój drogi! Wolałbym być mniej drogim, a za to widzieć obiad na stole!
— Ależ dopiero co przyszedłeś!
— Jak to dopiero przyszedłem! Czy nie macie oczu? Przecież mogłyście zdaleka widzieć że idę!
— Co tobie się stało?
— To się stało, co się wszystkim mężom dzieje, jeżeli ich żony zamiast w domu gospodarować, marzą o niebieskich migdałach, o karetach i koniach!...
— O karetach i koniach! — powtórzyła w głębi Aniela i załamała ręce.
— Czy idziesz z naprzeciwka?
— Ciekawy jestem, co wam do tego, gdzie ja byłem! Przecież żadnego rachunku nie składam nikomu!
Pani Filipowa przeżegnała się.
— Ja ciebie dzisiaj nie pojmuję, nie rozumię...
— Szkoda żem wcześniej nie nauczył cię mnie pojmować i rozumieć!
Pani Filipowa zbliżyła się do męża i z słodkim uśmiechem wzięła go za rękę.
— Drogi mężu! — rzekła — prawda, że ty tak żartujesz, że ty chcesz nas tylko nastraszyć!