Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/168

Ta strona została przepisana.

Profesor ujrzał niebezpieczeństwo. Cieszył go w duszy skutek gniewu, bo małżonka coraz miększą, coraz słodszą się stawała, coraz więcej uległości i posłuszeństwa było w jej głosie. Ale w tej chwili postawiła pytanie: Może to wszystko nieprawda? Może to tylko udawanie?
Gdyby nieprzyjaciel poznał, że atak na jego reduty jest tylko ruchem maskowanym, bitwa byłaby przegrana.
Zmarszczył się więc srodze profesor i odfuknął żonie:
— Czyś widziała kiedy, abym ja coś udawał? Czyż byłbym zdolny do takiej symulacyi? Czyś mnie choć raz kiedy złapała na gorącym uczynku?... Otóż ci powiadam pod słowem honoru i głową za to ręczę, że mój gniew dzisiejszy jest najprawdziwszym gniewem pod słońcem!
Małżonka uśmiechała się ciągle, patrząc mu w oczy.
— Filipie — rzekła, muskając go po zjeżonych wąsach — przyznaj się... ty udajesz zagniewanego!
— Jak cię kocham serce... gniewam się prawdziwie!
— Już twoja mowa zdradza...
— Co tam mowa! Verba volant... a gniew gniewem... dla tego radzę wam dla miłego spokoju nie zbliżać się dzisiaj do mnie, ani mnie o, nic nie pytać!
— Ależ mężu, dosyć tej komedyi!