Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/169

Ta strona została przepisana.

— Komedyi? Ja komedyantem? Do kroćset tysięcy!
— Widzisz, nawet ci dobrze nie idzie!
— Jakto, nie idzie mi! — krzyknął profesor i dla większego nacisku uderzył laską w podłogę — widzisz, że jestem do wszystkiego zdolny! Miejcie się na baczności i zdaleka odemnie!
W tej chwili wniosła służąca rosół. Pani Filipowa sama nie wiedziała co ma o tem wszystkiem myśleć. Machinalnie wzięła łyżkę do ręki i zaczęła nalewać. Z ściśniętem sercem siadła Aniela do obiadu.
— Pfu, co za rosół! — zawołał profesor zaraz przy pierwszej łyżce, chcąc nastrój gniewu jak najdłużej utrzymywać — rosół przydymiony!
— Nie... ojcze! Wcale dymu nie słychać! — cicho zaprotestowała Aniela.
— Cicho bądź i nie odzywaj się — odfuknął ojciec — jeżeli nie przydymiony, to przesolony... ale coś mu jest!
— Dobry rosół... sama zbierałam go!
— Lepszy psy jedzą!
I tak dalej szła takim trybem rozmowa przy obiedzie.
Wreszcie po mięsie podano jakąś dziwną zagadkową potrawę. Miała pozór kluseczków, które jednak bardzo niewyraźnie rysowały się w gęstej żółtej masie.