— Co to jest? — zapytał profesor, kolnąwszy masę widelcem.
Na widelcu nic nie zostało.
— Zgadnij mężu! — słodko ozwała się pani Filipowa.
— To jakaś arcygłupia mięszanina!
— To nowalijka, mężu!
— Nowalijka? Jaka nowalijka?
— Trzeba cię za ucho pociągnąć!
I dwa pulchne paluszki pani Filipowej zbliżyły się pieszczotliwie do ucha profesora.
Profesor z gniewem odsunął głowę.
— Czy ja dziecko czy co? — odfuknął — ale co to za głupia potrawa! Bardzo głupio wygląda!
— To... harbuz!
— Harbuz! harbuz! Któż znowu wymyślił tak głupią rzecz?
— Duch, który tworzy wszelką materyę!
Twarz profesora zaczęła się rozjaśniać. Słowa małżonki trącały o ulubiony temat. Było wielkie niebezpieczeństwo przegranej. Z wielkiem wysileniem zmarszczył napowrót brwi.
— I duch niemądry i materya niemądra! — odrzekł z całą indygnacyą zagniewanego człowieka.
— To wcale dobre, ojcze! — nieśmiało napomknęła Aniela, nie mogąc wcale zdać sobie sprawy, co właściwie stało się ojcu.
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/170
Ta strona została przepisana.