Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/184

Ta strona została przepisana.

tnym głosem — toż jabym chciał jej nieba przychylić — jabym chciał...
I poczuł łzy w własnych oczach.
— Inaczej być nie mogło — pomyślał sobie — ten przeklęty harbuz! Zkąd im do głowy przyszło harbuzem mnie dzisiaj nakarmić! Taka podła materya harbuz! Jakież to siły może duch wyciągnąć z takiej materyi! Zkądże wziąć energii i silnej woli?...
I chwilę jeszcze myślał profesor nad tem, jaki to wpływ na siły umysłowe mogą wywierać różne potrawy... w jakim stopniu duch od materyi może być zawisły... nie wiedząc, że już samą myślą zbliża się do materyalistów...
Przerwał mu głośny płacz córki. W jakichś kurczach spazmatycznych upadła na krzesło i zaczęła płakać.
— Ty córkę zabijasz! — zawołała energicznie pani Filipowa, widząc, że profesor już topnieje.
— Córkę zabijam! — drżącym głosem odrzekł profesor, a łzy już na dobre zaczęły mu ciec po twarzy.
— Jesteś nieczuły i okrutny!
— Cóżem zrobił? Jeszcze nic nie zrobiłem.
— Przecież widzisz, że ona kocha.
— Widzę... widzę! Ktoby się był spodziewał! Nigdybym nawet nie przypuszczał! Ona go kocha!
— Mój ojcze! — słabo ozwała się Aniela — zaklinam cię na wszystko w świecie...