Malina nie miał wyobrażenia. Przed jego oczyma przesuwały się dziwne obrazy. Zdawało mu się, że widzi człowieka napadającego na siebie, że ten człowiek chwyta go za gardło, że ciągnie go do okna... następuje śmiertelna walka... czuje szum powietrza... świst wiatru... widzi przed sobą ostry bruk ulicy... zbliża się do tego bruku, do tych kamieni tak zimnych i strasznych... brrr!
Pan Malina wstrząs! się.
— Głupstwo! — pomyślał sobie — zkąd się takie myśli biorą człowiekowi?... Ba, ale dyabeł nie śpi! Każdy waryat mówi sobie, że ja jestem jego nieprzyjacielem.
I zadumał się.
— Jakto — myślał znowu — jeżeli się komu w drogę wchodzi, jest się już tem samem nieprzyjacielem!... Ale ja przecież nic złego nie powiedziałem o nim! Przeciwnie, wyraźnie mówiłem że nie jest ani łotrem ani...
Takie myśli i monologi trwały dosyć długo. Podczas tego patrzył ciągle pan Malina w okno niebezpiecznego człowieka i dziwnym sposobem nic w tych oknach nie widział. Nie było tam ani pana Filipa, którego przecież widział wchodzącego do kamienicy, ani wichrowatego gospodarza. Cóżby to mogło być? Czy w tajemnej tylnej izdebce konspirują przeciw niemu?...
Myśli takie nie były przyjemne i podrażniały tylko i tak zaniepokojoną wyobraźnię.
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/187
Ta strona została przepisana.