Trwało to długo, dość długo. Wyobraźnia nie próżnowała i coraz czarniejsze nasyłała obrazy...
Wreszcie wyszedł profesor na ulicę. Wyglądał jak zmyty. Miał włos rozczochrany i twarz zarumienioną jakby z bójki wracał. Być może, że szaleniec w przystępie szału poturbował profesora... a jeżeli pośrednikowi tak się dostało — cóż dopiero stanie się z autorem tego wszystkiego.
Pan Malina zamknął oczy, aby tych strasznych rzeczy nie widzieć, które teraz przed nim przesuwały się. Widział jakieś ciało leżące bez ruchu na bruku ulicy...
— Coś musi być niedobrego — pomyślał — jeżeli takie złe przeczucia mnie dręczą! Dyabeł nie śpi...
Teraz stanęły mu już włosy na głowie.
Z pierwszego piętra zaleciał jakiś brzęk i hałas, a nawet zdawało się, że ktoś jakiś przedmiot silnie kijem uderzył!
Były to odgłosy przygotowań wojennych pana Filipa w przedpokoju i izdebce jadalnej.
Pan Malina zerwał się na nogi. Poczuł pot zimny na czole.
— Cóż to jest? Miałżeby już zwaryować? Miałby już iść do mnie? Tam do kata! Oto trzeba mi było żeniaczki!
I silnie pociągnął za sznur od dzwonka.
Stanął przed nim stróż Jan.
— Janie, kogoś tam spotkał na schodach?
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/188
Ta strona została przepisana.