Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/189

Ta strona została przepisana.

— Nikogo, panie!
— Jakto nikogo? Ten pan budowniczy...
— Wcale go nie było.
— A zkądże ten krzyk i hałas?
Jan zaczął nadsłuchiwać lewem uchem.
— Idź na dół i posłuchaj! A gdy wrócisz, przynieś z sobą to żelazo do wyrębywania lodu! Rozumiesz?
— Rozumiem! — odparł posłuszny sługa.
W śmiertelnej trwodze przebył pan Malina ten czas nieobecności służącego. Najdziwniejsze potwory otaczały go zewsząd. Ocierał pot z czoła co chwila.
— Czy ja zwaryował — myślał sobie — po co mi się żenić? Czy mi tak źle, czy co. Co ja zyskam na tem? Żonka młoda będzie gachów za sobą wodziła... do tego wydatki na dom, na choroby różne, na zabawy!... Na co mi tego? A karetę jeszcze i konie obiecałem kupić!... Kareta co najmniej będzie kosztowała... a konie drugie tyle... a furman... a owies... a owies, siano, sieczka... tfu! Na co mi tego!
I szybko zaczął chodzić po pokoju.
— Dwa... trzy... cztery razy większe wydatki! Czy mi tak źle czy co? Mam obiad u Aleksandrowej za... farfurkę kwaśnego mleka... a gdy ten tego... Czy mi tak źle? Po co mi się żenić! Do którego kata kłaść zdrową głowę pod ewangelię?
Wszedł stróż Jan. Pan Malina umknął za szafę.