Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/192

Ta strona została przepisana.

— Ja jestem! — ozwał się głos profesora.
Malina się zawahał.
— Czy puścić? — zapytał Jan.
Co tu robić? Może go wcale nie puścić? To gorzej. Przecież sam jeden, a nas dwóch. Tamten jeszcze stoi na ulicy pod kamienicą. Trzeba go puścić i wyraźnie mu powiedzieć. Jestem spokojnym człowiekiem i żadnych awantur nie szukam!
Tak myślał sobie pan Malina i kazał prosić profesora.
Profesor miał jakąś minę tajemniczą. Spojrzał z pod oka na gospodarza.
Profesor nie dał jeszcze za wygranę. Jeszcze miał nadzieję, że nie zabijając córki, jak się wyrażała pani Filipowa, naprowadzi bieg rzeczy na inne tory.
Postanowił otwarcie rozmówić się z panem Maliną. Usiadł na krześle i potarł ręką po głowie. Trudno mu było o początek.
— Pan darujesz — zaczął — ale otwarta rozmowa najprędzej prowadzi ludzi do celu.
— Nie wiem do jakiego celu pan dążysz — odpowiedział wymijająco pan Malina.
— Mówię o wiadomym mnie i panu celu... ale zwracam uwagę pana, że najlepiej będzie prosto do rzeczy przystąpić.
— Prosto, prosto, panie dobrodzieju!
Pan Malina siedział na żarzących węglach. Nieprzyjaciel stał na ulicy i patrzył w jego okna.