Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/193

Ta strona została przepisana.

— Otóż nazywając rzecz po nazwisku — mówił dalej profesor z widocznym wysiłkiem.
— Rzecz po nazwisku...
Zabrakło profesorowi odwagi. Wspomniał sobie łzy Anieli. Na taki widok potrzeba było silnej woli i znakomitej energii — a tych nie było!
— Przeklęty harbuz! — pomyślał profesor — gdzież tak podła potrawa może natchnąć energią! Przecież duch posiłkuje się materyą...
— Prosto do rzeczy, panie łaskawy! — napominał niecierpliwy pan Malina.
— Zmierzając do rzeczy — jąkał profesor — a mówiąc prosto i bez ogródki...
I urwał bo mu zabrakło odwagi.
— Czy lubisz pan... harbuz? — zaczął po chwili przypomniawszy sobie niegodną potrawę.
Pan Milina przybladł.
— Co?... harbuz? — zapytał drżący z gniewu.
— Tak... harbuz, panie! Zwykły harbuz... przygotowany z kluseczkami!
— Harbuz?
— Jeżeli pan tego nigdy nie jadłeś, to pofatyguj się na dół, a tam poczęstują pana tą potrawą!
— Harbuz! Harbuzem mnie traktujecie?
Profesor dobrodusznie skinął głową.
— Utrzymują, że każda potrawa jako materya wpływa na bieg myśli i uczuć, a więc w bezpośredniej jest styczności z duchem...