Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/194

Ta strona została przepisana.

Nie dokończył poczciwy kandydat do katedry filozofii, bo pan Malina trzymał żylastą ręką klapę nowego jego surduta...
— Harbuza mnie dajecie — krzyczał nad uchem zdumiałego profesora — harbuzem odpowiadacie na moje tyle dla was zaszczytne propozycye... Otóż mam zamiar wzajem odpowiedzieć wam, a stróż Jan jest świadkiem, że przed waszym harbuzem postanowiłem cofnąć się z memi zamiarami i waszą córkę komu innemu odstąpić.
Pan Malina mówił to cały siny ze złości. Ręce drżały mu, krwią oczy nabiegły. Umierał prawie ze wstydu, że mu dano... harbuza!
— Pan odstępujesz od swoich zamiarów? — z zadziwieniem zapytał profesor, usiłując uwolnić klapę surduta z żylastej ręki.
— Na seryo nigdy o tem nie myślałem! — krzyczał z szyderczym uśmiechem pan Malina.
— Nie myślałeś na seryo? A poco było bałamucić nas?
— Bo tak mi się podobało!
— Toż pan jesteś skończonym łotrem!
— A pan... głupim bakałarzem!
Ostatnie słowa wypowiedziane były z całą namiętnością i głosem donośnym. Profesor chciał jeszcze coś replikować, ale silna ręka pana Maliny obróciła go twarzą do progu i w tym kierunku dalej go popchnęła. Profesor chcąc nie chcąc