Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/196

Ta strona została przepisana.

— Tak mówił... stróż Jan był światkiem!... Gbur jakiś... niedelikatnie się ze mną obszedł... ale cóż żądać od człowieka, który nie umie nawet rozróżnić teoryi od hypotezy?... Głupiec! Bałwan co się zowie! Aniela byłaby z nim najnieszczęśliwszą kobietą!...
— Kto?... z kim?... — zapytała Aniela.
— Z kim?... Z Maliną!
— Z Maliną?
— Przecież się w nim zakochałaś!
— Ja?... Któż to znowu powiedział?
— A o kimże myślałaś?
— Ja... ja... ja przecież myślałam o panu Michale.
Profesor rozkraczył nogi i wytrzeszczył oczy.
— O panu Michale? — zapytał a nagła radość okrasiła mu twarz poczciwą.
Aniela rzuciła mu się w objęcia.
— Przecież ja pana Michała kocham!
Profesor spojrzał na żonę.
— Cóżeście mnie w pole wyprowadziły? Powiedziałyście, że pan Malina... Cóż to jest?...
W tej chwili rozległ się brzęk szyb na drugiem piętrze. Pan Malina otworzył okna.
— Głupcy! — krzyknął z okna w intencyi, aby go lokatorowie pierwszego piętra słyszeli — głupcy, oni myśleli że ja na seryo o ich córce myślał!... Żartowałem sobie i kwita! Głupi bakałarz! On myślał że ja z jego córką się ożenię!...