pan Michał nie wie jeszcze nic o obeldze, jaką wyrządził ojcu pan Malina.
Pan Michał stał dotąd nieruchomy. Nie mógł dobrze zrozumieć co do niego mówiono. Widział tylko około siebie twarze rozgorączkowane, wejrzenia bardzo przyjazne. Nawet pani Filipowa nie miała na ustach owego szyderczego uśmiechu, który zawsze tam gościł, gdy z niższymi od siebie rozmawiała.
Dopiero słowo „obelga“ wróciło mu przytomność.
— Kto panu śmiał obelgę wyrządzić?! — krzyknął aż na drugie piętro echo słów jego pobiegło.
— Nie uwierzysz pan jaki to gbur ten pan Malina! — ozwała się pani Filipowa.
— Powiedział, że moja żona ma twarz...
— Co tam powiedział to powiedział — przerwała pani Filipowa — pies szczeka a wiatr niesie... ale co tobie mój mężu zrobił?
— Za pozwoleniem, moja droga! Co mi zrobił to moja sprawa, ale obowiązkiem każdego męża jest ująć się za honor i dobrą reputacyę swojej małżonki. Przecież tylko pewnego rodzaju kobiety mają twarze...
— Czy wiesz pan — przerwała profesorowi małżonka, zwracając się do pana Michała — czy wiesz pan, że ten gbur mego męża ze schodów zrzucił?
— Pan Malina! — krzyknął młody człowiek.
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/200
Ta strona została przepisana.