spojrzała Aniela na gościa z pewną uwagą, choćby przez ciekawość tylko.
Znała ona dobrze pana Malinę, ale dzisiaj z przyczepionem przed chwilą przezwiskiem: „materya“, był on dla niej ciekawszym nieco egzemplarzem. Z uśmiechem zaczęła mu się przypatrywać.
Pan Malina mógł bardzo słusznie wyobrażać materyę. Był to niski, grubawy i przysadkowaty mężczyzna z twarzą rumianą, kilkoma grubemi zmarszczkami na tyleż części podzieloną. Prócz zdrowia nic na tej twarzy nie było. Widać z niej, że ten człowiek dobrze je, pije i trawi. Widać było także po jego prostej postaci, że nigdy przy biurku zbyt długo nie siedzi, książek nie czyta — tylko zawsze wyprostowany robotników swoich dogląda. Mógł być ideałem kucharek lub praczek, nie mówiąc już o tych, dla których każdy jest ideałem, kto dobrą kolacyjkę z szampanem zapłaci. Używając wyrażenia ojcowskiego, była to wyborna materya, ale prócz tego nic więcej.
Pan Malina był dzisiaj w niezwykłem ubraniu. Zazwyczaj obchodząc lokatorów po czynsze, ubrany był w wytartym surducie. Miało to oznaczać kłopoty właściciela i stać niejako w harmonji z kłopotami i ubiorem lokatorów. Dzisiaj odstąpił od tej roli. Miał na sobie ubranie jasnokraciaste, wszystko z jednej materyi. Była to więc wizyta według niego w całem znaczeniu tego sło-
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/29
Ta strona została przepisana.