I mrugnął drugiem okiem do rozpromienionej twarzy pana Maliny. Zacny gospodarz był już tak szczęśliwy, że książek swoich nie będzie z miejsc ruszał, że nie zważając na dalsze remonstracye małżonki odszedł do biurka, aby tak korzystny z gospodarzem interes zaraz od ręki zakończyć.
— Ależ jest jeszcze dość czasu! — zawołała ze strachem małżonka, widząc że profesor wyjmuje z szuflady cały stos papierów wartościowych, od których trzeba dopiero kupony odcinać — można to później załatwić!
— Daj pokój serce — odparł uszczęśliwiony lokator — żelazo trzeba kuć póki gorące... pan Malina gotów się inaczej namyślić!
Pan Malina uśmiechnął się.
— Być może... odparł... w samej rzeczy zaczynam porywczości mojej żałować! Materyał podrożał...
— Nie, nie... słowo się rzekło... kobyłka u płotu.
Rzekłszy to rzucił pan Filip cały stos listów zastawnych na stół, aż wiatr po pokoju powiał. Pan Malina oblizał się na ten widok. Był tylko ciekawy, czy te listy wprost do niego przejdą, czy tylko kupony.
— Podaj nożyce! — zawołał dźwięcznym głosom profesor jak wódz blizki zwycięztwa.
— Ależ Filipie! — remonstrowała małżonka.
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/38
Ta strona została przepisana.