Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/56

Ta strona została przepisana.

Po małej pauzie ciągnął się dalej monolog:
— Ale zkąd stary bakałarz wziął tyle pieniędzy?... To fortuna! Można za nią kupić dwie kamienice!... Przecież te ośle grzbiety, które widziałem w szafie... Nie... to pensya! Miał pensyę przez lat piętnaście... To się nazbiera! Dzieci obywatelskie... legumina, masło, sadło, kiełbasy... to się nazbiera! Proszę, proszę... ktoby się był spodziewał znaleźć u lokatora taki skarb!...
Tutaj trudno wiedzieć co pan Malina pod tym skarbem rozumiał. Zaraz bowiem następowały w monologu takie słowa:
— Panna Aniela jest prawdziwym skarbem! Ma złote włosy a czarne oczy! Tak sobie zawsze wyobrażałem moją żonę! Garbarka była także blondynką... Ale cóż to za anioł dobroci ta panna Aniela. Gdym mówił o mojem nieszczężciu, spojrzała na mnie jakby płakać chciała. A gdy poruszono kwestyę wyprowadzenia się, to już łzy zadrżały w jej oczach. Widać ma poczciwe serce. Przyzwyczaiła się do miejsca... może przyzwyczaić się i do człowieka!... Jaka to prawda, że człowiek najczęściej tak daleko za szczęściem ugania, podczas gdy ono jest tak blisko!... I któż się spodziewał, że skarb, o którym marzyłem... że taka ilość listów zastawnych... tfe! że taka panna Aniela chciałem powiedzieć... jest tuż obok mnie.
I słodko uśmiechnął się człowiek, który przez