Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/57

Ta strona została przepisana.

nieszczęście swoje doszedł teraz do szczęścia, o którem tak słodko marzył.
Pod względem ekonomicznym miało to szczęście tę zasługę, że nietylko nie obciążało hypoteki dwuletnim, naprzód wybranym czynszem, ale nawet stawiało w perspektywie wcale okazały kapitał!
Przy tak skombinowanych okolicznościach, któż odgadnie kiedy właściwie rozpoczęła się miłość pana Maliny...
On już kochał Anielę.
— Ba — szepnął mu jakiś nieprzyjaciel do ucha — czy Aniela będzie ciebie kochać?
Na ten szmer nieprzyjemny zerwał się pan Malina z rodzinnego krzesła, jakby usłyszał nagle duchy wszystkich golonych na tem krześle znakomitości nadwiślańskich.
— Cóż za pytanie! — pomyślał w duchu — ja właściciel kamienicy... ona... córka bakałarza!
I jakby chciał złowrogie szepty upartego nieprzyjaciela swego zagłuszyć, zawołał głosem donośnym:
— Hej! Janie!
Była już noc późna. Znużony całodziennem kopaniem rowu zasypiał Jan spokojnie na ławie twardej w sieni kamienicznej. Lokatorowie zeszli się dzisiaj wyjątkowo wcześniej do domu. Wprawdzie ubyło biednemu stróżowi dochodu, ale nie żałował straty, bo sen mu bardzo smakował po