twardej robocie. Ale nieszczęście chciało, że zacny Jan nietylko był stróżem domu ale i lokajem pana Maliny. Usłyszawszy więc głos swego pana, rad nierad ściągnął się z twardej ławy, na której tak słodko śnił o szyneczku narożnym, i cwałem pobiegł na oślep na drugie piętro.
— Janie! — po raz piąty wołał pan Malina.
— Jestem — wykrztusił zaspany nędzarz.
— Słuchaj dobrze, co ci powiem!
— Słucham pana.
— Jutro na targu kupisz u baby bukiet.
— Bukiet?
— Tak, bukiet kupisz... albo parę wazonów z kwiatami.
Jan z zadziwieniem spojrzał na pana.
— Czy zrozumiałeś?
— Zrozumiałem!
— A teraz... umykaj!
Stróż wyszedł z pokoju. Schodząc po ciemnych schodach myślał nad tem, na co panu tego bukietu potrzeba, że aż o pół nocy go zbudził; chociaż to samo można było i jutro rano powiedzieć.
I z uległością codziennie męczonej ofiary położył się znowu na twardej ławie.
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/58
Ta strona została przepisana.