Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/62

Ta strona została przepisana.

— Pytałem o Anielę — odparł — pytałem... ot, tak pytałem! Dalibóg nie wiem dla czego! Daj mi serce półmisek... nie zawadzi trochę sałatki!
— Wstydź się! To... materya!
Profesorowa odzywała się w ten sposób, gdy była w dobrym humorze i chciała męża pobić na własnem jego polu. Ulubionem polem profesora była rozprawa jego „o duchu i materyi“, nad czem już od kilku lat pracował, w tej skrytej intencyi, że za te prace kiedyś otrzyma katedrę filozofii na uniwersytecie.
— Materya... to prawda — odparł niezmięszany profesor — ale są pewne chwile w życiu duchowem człowieka, w których bez materyi obejść się nie może. Przecież jednym z najszlachetniejszych i już w krainę ducha prawie sięgających objawów jest... światło i płomień! Zgasną jednak oboje, jeżeli do kagańca nie wlejesz oleju!
— To będę czekała póki nie zagaśniesz — odparła żartobliwie profesorowa, odsuwając jeszcze dalej pieczeń.
— Coś wyrzekła, nieszczęsna! Czyż nie wiesz, żeś wymówiła hasło śmierci! Knot gaśnie... życie gaśnie... oko gaśnie... to figury, które śmierć oznaczają!
— Niech sobie oznaczają... a teraz powiedz mi, dla czego pytałeś o Anielę? Musiałeś mieć jakiś powód do tego. Już ja widzę to po twojej łysinie!
Ostatnie słowa z pieszczotliwej rozmowy mał-