Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/63

Ta strona została przepisana.

żonki niewiele uderzyły profesora. Pociągnął ręką po głowie, a twarz jego przedłużyła się jakąś myślą niemiłą.
— Poznawaj po czemkolwiek chcesz — odparł — ale ja ci powiem, że jestem głodny!
— Myślałeś coś o Anieli... przyznaj się!
Profesor był już bliskim tryumfu, już sunął ręką do siebie pieczeń upragnioną, korzystając z metody sokratesowej, jaką był użył w rozmowie z małżonką — gdy nagle ostatnie jej słowa całe zwycięztwo jego popsuły.
Już pieczeń była w jego posiadaniu, już miał trójzębny widelec utopić w jej wnętrzu, gdy nagłe wmięszanie pana Maliny i posagu Anieli do tego specyału sprawiły mu jakiś wstręt niemiły. Złożył broń podniesioną.
— Co tam znowu mówisz o Anieli i panu Malinie? — zapytał z pewnem niemiłem uczuciem.
— Przecież sam zostawiłeś ich razem oboje.
— Ja?
— Któż wyciągnął listy zastawne z biurka? Któż kazał podać nożyce? Kto obcinał pod okiem kawalera kupony z papierów? He... odpowiedz teraz!
Pan Filip spojrzał na żonę jakby słów tych nie rozumiał. Potem spojrzał na pieczeń i z pieczeni znowu wzrok swój skierował na oblicze drogiej towarzyszki życia.
— Co tobie jest? — ozwał się po chwili —