— Coś ty powiedział? — zapytała profesorowa, a dźwięk żelazny w jej głosie zamienił się na stalowy.
Profesor znał dobrze te przemiany głosu swej dozgonnej towarzyszki. Wiedział, że taki dźwięk zapowiada burzę z gromami. Głębokiem westchnieniem pożegnał półmisek z pieczenią, na który patrzał dotąd jak Mojżesz na ziemię obiecaną. Zwrot rozmowy i poruszenie umysłu odebrało mu apetyt.
— Chciałem powiedzieć — odpowiedział smutno — że dla Anieli pan Malina nie byłby może stosowny. Dziewczę wiele umie, wiele czytało, a pan Malina... to tylko kamienica... to materya!
Roześmiała się pani Filipowa.
— Ta nauka wasza z oślemi grzbietami — rzekła wskazując z pogardą na szafę biblioteczną — te wszystkie talenta i geniusze nie dadzą ani sukni jedwabnej, ani uczciwego powozu, ani nie wyprawią nas w podróż za granicę, nie mówiąc już nic o loży w teatrze lub fotelu na koncercie.
A pieniądze dadzą to wszystko! Czyż naprzykład miałeś jaką realną korzyść z tych oślich skór i twojej pisaniny? Czyż miałbyś dzisiaj listy zastawne, gdybym nie była po dwudziestu chłopców na stancyę brała i oszczędnie ich żywiła, podczas gdy ty obficie karmiłeś ich nauką?...
— Sądzę, że Aniela...
— Aniela już sama siebie osądziła. Widać, że dziewczyna praktyczna. Dzisiaj im młodsza tem
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/68
Ta strona została przepisana.