Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/76

Ta strona została przepisana.

i jak się zdaje, utrzymuje pracą swoją starą matkę!... Jaki on zacny i poczciwy! Jak on zawsze na dobranoc całuje matkę w rękę, odchodząc do twardej pracy. Biedny człowiek... czy ma on jaką weselszą przyszłość przed sobą?... Pewnie, że ma... bo jest młody i pracowity... Co on może marzyć o tej przyszłości swojej? Któż w niej może królować jako przyboczny towarzysz?
Aniela cofnęła się teraz od okna, bo zdawało się jej że młody pracownik na nią w tej chwili spojrzał. Nie wiedziała że światło lampy nie pozwalało mu wyjść okiem po za szyby okna.
— Tak nieraz patrzy w to okno, przy którem siedzę — myślała sobie dalej — a nawet zdaje się mi, że na mnie patrzy... ale może to tylko złudzenie! Może on czasem patrzy na rynny dachu, gdzie wesoło świergocą wróble!...
Aniela westchnęła przy tej myśli.
— Ale nie — szeptało jej coś do ucha — on patrzy na ciebie, na twoje złote włosy, na czarne oczka twoje, na piękny nosek i te usteczka różowe...
Aniela wzdrygnęła się.
— Nie, jabym go nie lubiła — odrzekła w duchu — gdyby tylko dla tego na mnie patrzył, że mu się kolor włosów i oczu podobał! Jabym chciała, aby on patrzył na mnie... często patrzył... zawsze patrzył, nie myśląc nawet o kolorze włosów!...