— Tak proszę pani... pan Malina kazał dzisiaj kupić na placu Szczepańskim... były lepsze i piękniejsze od tych, ale za drogo kosztowały!
Ponieważ w tej chwili coś koło obuwia biednemu stróżowi się popsuło, zakończył więc swoją misyę.
— Pan sam tu zaraz przyjdzie! — zawołał cofając się prędzej za drzwi, aby jaka katastrofa nie nastąpiła.
Aniela nie miała czasu zastanowić się nad słowami stróża Jana. Trzymała w rękach bukiet i dwa wazoniki i powoli szła z niemi do saloniku.
W saloniku spotkała ją matka.
— Cóż to jest? — zapytała.
— Zgadnij mateczko! — figlarnie odpowiedziała Aniela.
— Czy pan Zygmunt?...
— Tfe!... student!
— Pan Bolesław?
— Biedny aplikant!... To grubszy zwierz... epazer co się zowie... pan kamieniczny!
— Już się domyślam...
— A co mateczko! To tak jak los na loteryi!
— Im los pewniejszy, tem lepszy!
— Naturalnie! nigdy inaczej nie myślałam!
I figlarne oko Anieli zatoczyło się wkoło i mimochodem musnęło po oknie przeciwległej kamienicy.
Ale w oknie tem nie było nikogo.
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/85
Ta strona została przepisana.