— Czy z tego nie wyniknie co złego dla nas?
Aniela podniosła oczy z ziemi i z jakąś nieokreśloną bojaźnią spojrzała na młodego człowieka.
Na jego twarzy zaigrał łagodny uśmiech. Wyręczył go w odpowiedzi pan Malina.
— Niech się państwo nie obawiają — zawołał z miną protektora — ja znam dobrze ludzi, których biorę do roboty. Pan Michał Bujnicki nie jest wprawdzie głośny firmą, ale jednym z owych nieznanych adjutantów i szefów sztabu, którzy na rachunek generałów bitwy wygrywają! Dla takich firm wyrobił pan Bujnicki niejeden planik!
Smutek przebiegł po twarzy Anieli.
— Każdy początek jest taki — odparł z ironią na ustach młody budowniczy — najprzód trzeba pracować dla innych, dla firm ustalonych, zanim przyjdzie się do własnej firmy!
— To prawda — rzekła pani Filipowa — pierwej trzeba być woźnym, zanim zostanie się radcą!
Aniela trąciła matkę.
— Chciałaś mateczko powiedzieć... aplikantem!
Pani Filipowa w milczeniu przyjęła to sprostowanie poglądu na hierarchię urzędniczą. A milczenie jej było tak mistrzowskie, że młody budowniczy ani nie poznał, czy to tylko błąd językowy, czy też pani profesorowa rzeczywiście wierzyła, że z woźnych robią się radcy! Przyjął więc także milczeniem poprawkę Anieli.
Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/89
Ta strona została przepisana.