Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/100

Ta strona została przepisana.

nie mógł się zdobyć na odpowiedź. Widać było po uśmiechniętej twarzy pana Krzysztofa, że wewnątrz tryumfował.
— Odpowiedź moja może zadziwia was — mówił po chwili — ale przecież z całego mego względem was postępowania mogliście wnosić, że serca nie mam.
W tych słowach było coś tak tragicznego, że każdy z nas jakoś się zamyślił i głuche milczenie panowało wokoło. I w samej rzeczy, pan Krzysztof wyglądał w tej chwili, jak człowiek bez serca. Trupia, posągowa bladość była na jego licach, z pod siwych brwi patrzyło zimne, szydercze oko. Pierwszy przyszedł do siebie ksiądz Ignacy i rzekł:
— Już to waszmość, panie Krzysztofie, mówisz pod figurą, a kobiety aż pobladły ze strachu, bo im się zdaje, że w samej rzeczy w twojej piersi nie ma serca, tylko jakieś vacuum. A przecież uczy nas doświadczenie, że najgorszy zbrodniarz jeszcze serca nie traci. Są chwile, w których ono się odzywa. Panie Krzysztofie, co cię tu wiodło przez lat dziesięć w wigilię św. Floryana?
Pan Krzysztof uśmiechnął się, machnął ręką i w te ozwał się słowa:
— Dyspucie daj pokój, księże Ignacy, bo ona nigdzie nas nie zaprowadzi. Że serca nie mam, to rzecz łatwa do wytłumaczenia. Czytałem w jakiejś starej książce, że serce rośnie u dziecka w uściskach matki. Gdy matka dziecię do łona przytula, lub gdy ojciec