— Słowa tego nie żądaj odemnie — poderwał szybko pan Krzysztof — ale zważ, co czynię dla was. „Złota Góra“ z wszelkiemi temi nadziejami, które się do niej wiążą, jest waszą. Cóż chcesz więcej odemnie?
— Satis, satis — zawołałem, wstając, bo mi już żal było pana Krzysztofa — nie dręczcie się daremnie wymówkami. Obaj macie szlachetne serca i tylko drażnicie się wzajem. Co było, już się zapomniało. Szlachetny czyn pana Krzysztofa świadczy o jego szlachetnem sercu, a że się niby do niego nie przyznaje, to czyni to jak piernik toruński,, który zrazu uszczypnie w język, a potem słodyczą, gębę napełni.
Mowa moja tak się wszystkim podobała, że unanimiter powstali i pana Krzysztofa serdecznie wycałowali, nie excypując i kobiet, które się porządnie spłakały.
Pan Krzysztof wszystkim był rad, jak człowiek, który wielkiego dokonał dzieła, a uwolniwszy się od uścisków, zawołał:
— Do Syberyi mógłbym bez futra pojechać, tale mnieście rozgrzali waszemi afektami, ale na tem jeszcze nie koniec. To, co teraz nastąpi, jest najciekawsze ze wszystkiego, oraz największą sprawi wam radość.
Wszyscy spojrzeli po sobie. I mnie zebrała ciekawość niemała.
— Dzisiaj mamy świętego Floryana — mówił dalej pan Krzysztof — dzisiaj, według testamentu, mam wypełnić wolę mego ojca.
Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/104
Ta strona została przepisana.