Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/106

Ta strona została przepisana.
VI.
Testament.

W szarej komnacie już pryskał ogień na kominku. Jakaś milsza i cieplejsza owionęła nas atmosfera. Usiedliśmy wszyscy rzędem, pan Jędrzej i Krzysztof zajęli miejsce najbliżej ogniska. Siedziałem obok gospodarza, naprzeciw pana Krzysztofa. Mogłem więc dobrze w niego patrzeć, gdy opowiadał. Czasami tylko przeszkadzał mi konterfekt w czarnych ramach, który tuż nad głową pan Krzysztofa wisiał i mimowolnie moje oczy do siebie przyciągał
Zaraz z góry zaczął pan Krzysztof:
— Widzę po twarzach obecnych, że śmiało mówić mogę o ostatniej woli mego ojca. Wszyscy jesteśmy sobie krewni, bo i pan Marcin, jak słyszałem, należy już sercem do rodziny.
Na to spłonęła panna Anastazya jak alkiermesz, a pan Marcin zerwał się z krzesła i koleją ucałował rękę panu Jędrzejowi i jego małżonce, a potem cioci Anastazyi i panu Krzysztofowi, chociaż ostatni mocno się wzbraniał. Pan Jędrzej uśmiechnął się z zadowoleniem i rzekł: